„Droga donikąd" jest kroniką okupacji Wileńszczyzny przez Sowiety w roku 1940-1941. Opowieść zaczyna się w chwili włączenia Litwy do Z.S.S.R. w dniu 5 sierpnia 1940 roku, kończy się w przeddzień wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej, 22 czerwca 1941. Kronika ta składa się z szeregu fragmentów dość luźno z sobą związanych: można ją porównać do mozaiki, do zbioru nowelek. Losy trzech osób stanowią jakby zawiasy tej opowieści: Pawła, który ma wyraźne rysy autobiograficzne, jego żony Marty oraz jego kochanki Weroniki.
Ale prawdziwą klamrą tej opowieści nie są osoby, ale kraj. Wilno, ani razu nie wymienione z imienia - wzorem rosyjskim ("w gorodie N."), autor pisze stale: "w mieście". Wiadomo. Nikt się nie może omylić. Można poznać i ulicę Mickiewicza, i Zamkową, i Zielonego Strahla, i brzegi Willi. Ale autor pisze stale "w mieście". Może nie chciał urazić uszu litewskich. Może raczej, chciał podkreślić, że dla mieszkańców byłego Wielkiego Xięstwa Miasto może być tylko jedno.
Tak, kraj. Podwileńskie osady, zwolna przechodzące w wioski zapadłe, ubogie, w jeszcze biedniejsze pojedyncze chaty na podmokłych łąkach, wreszcie w puszcze rozległe, rojsty grząskie jeziora i bagna. Mackiewicz ma niezrównany, ale ściśle swoisty talent opisywania tego kraju - dla mnie płaskiego i niepociągającego - a który jak żadna inna połać Polski został unieśmiertelniony w naszej literaturze. U Mickiewicza, u Weyssenhoffa jeszcze, kraj ten się uśmiecha. U Mackiewicza jest posępny, trumienny, groźny. Była taka sztuka sowiecka: Ryczy Kitaj (Ryczcie Chiny). Dobra sztuka.. Powieść Mackiewicza mogłaby się nazywać: Szlochaj Litwo.
Książka to bez uśmiechu. Tragiczna, bolesna, zła. Ludzie w niej są źli. Przyroda zła. Pogoda - mrozy, zadymki, wiatry, odwilże, wilgoć, komary - wszystko walczy z człowiekiem. Czasem tylko zwierz jakiś jest dobry, przyjazny: koń, pies, kot, ptaszek, nawet wilki: gdy ktoś się pyta, czy to prawda, że wilki pojawiły się w okolicy, wszyscy się tylko śmieją. Ale choć ponura, tragiczna - książka Mackiewicza nigdy nie wpada w sentymentalizm. Czułostkową nie staje się ani na chwilę. Nic z Żeromszczyzny, nic ze Stanisława Mackiewicza, jego typowej. irytującej, histerycznej czy histeryzującej self-pity. Książka ma jakąś straszliwie niepolską twardość. Rzadko rozlega się w niej krzyk czy jęk. Gdy Wercię NKWD wywozi na Sybir, to "na nic, ażeby choć na cokolwiek spojrzała. Oczy tylko wbiła przed siebie jak umarła. Ani słowa. Stary jak siadał, też nic nie mówił..." Wielkie Xięstwo Litewskie - empirowe i tańczące w takt poloneza u Mickiewicza, jeszcze kraśne makami polnymi i jarzębiną u Orzeszkowej - kona bez słowa u Mackiewicza, kona w nędzy, w oparach samogonu, w upodlającym strachu i w nieopisanym brudzie. Ten brud, ten smród - to też kamerton powieści. Leon przychodzi odwiedzić Pawła, przygarniętego w jakimś korytarzu: Ależ tu śmierdzi, od progu woła. Na dworcu wileńskim, gdzie Paweł i Weronika w ciżbie poczekalni czekają na pociąg, podłoga pokryta jest plwocinami, "stroskana matka wysadza dziewczynkę, która nie mogła dłużej wytrzymać", fetor bije z każdej stronicy: Mackiewicz rozróżnia odory gnoju, walonek, niewypranych skarpet, skóry, uprzęży, pieluch, niewietrzonych izb, Bóg wie jakie jeszcze. Gdybym pisał traktat ekonomiczny o "skutkach gospodarczych okupacji sowieckiej na podstawie powieści Mackiewicza", musiałbym stwierdzić, że konsumpcja mydła itd. spadła do minimum, natomiast w co najmniej tymże stopniu wzrosła konsumpcja samogonu. Autorowi z tym brudem, z tym smrodem, z tą nędzą jest jakby dobrze. Mackiewicz jest pisarzem proletariackim. Prawdziwie wypadają u niego tylko ludzie, którzy nos wysmarkują w dwa palce. Gdy ktoś używa chusteczki do nosa, Mackiewicz natychmiast czuje się jakby nieswojo. Staje się jakby myśliwym, albo raczej psem gończym, który zmylił trop, którego zawiódł węch. On, który tak pewną ręką, z tak nieprawdopodobną maestrią rysuje prostaków, niepiśmienną czerń, no od biedy jakąś półinteligencję - od razu traci i tę pewność, i tę precyzję, i przede wszystkim tę prawdę życia, gdy zahacza o inteligencję. Od razu nie to. I dialog słabszy. I język uboższy. I psychologia coś nawala. Nie tylko gdy chodzi o rezonujących inteligentów: Tadeusz, Leon, Karol, Konrad są wszyscy jacyś papierowi. Ale nawet ledwo naszkicowani eksziemianie, jak Bogucki, jak Rukowski, jak jego szwagier Witold z Wykont - to też nie to. Nie to. Ot, trudno powiedzieć dlaczego, ale nie to. Mackiewicz jest pisarzem proletariackim, jest bardem szarych, małych, najmniejszych ludzi. Kułak, jak stary Bożek, Żyd co się dorobił dwunastu fajerek, gajowy, konfident Rymaszewski, stary ptasznik. próbujący skojarzyć czyża z samicą kanarka i palący łampadię przed ikoną Kazańskiej Matki Bożej - oto szczyty społeczne dla Mackiewicza. Nasz polski Gorkij. Według mnie - lepszy. (fragment recenzji opublikowanej na łamach paryskie Kultury w 1995 r. autorstwa Wacława Zbyszewskiego)
Powieść ta była czytana na antenie Polskiego Radia
Józef Mackiewicz Droga donikąd, ISBN 978-0-907652-73-1, Wydawnictwo Kontra, Londyn 2012, format 120 x 170, ss. 384, oprawa twarda
Wysyłka w przeciągu 1-5 dni roboczych