Newsletter

Zapisz się na nasz newsletter, aby otrzymywać informacje o nowościach i aktualnych promocjach.

Płomień nadziei Zobacz większe

Płomień nadziei

Wstęp do książki autorstwa prof. Jacka Bartyzela:
O narodową prawicę
Na przekór temu, co głosi wieść - nie tyle „gminna", co „medialna" - słowo nacjonalizm nie jest jednoznaczne. Nie ma jednego, zawsze i wszędzie takiego samego nacjonalizmu, lecz była, jest i zapewne pojawi się jeszcze ich wielość. Co więcej, różne ich postaci są sobie wręcz i na każdym niemal punkcie przeciwstawne. Cóż bowiem - poza wzajemną śmiertelną wrogością - łączy na przykład etnocentryczny, rasistowski, populistyczny, marksizujący i terrorystyczny nacjonalizm baskijski, w jego obecnej postaci, z wieloetnicznym, spirytualistycznym, imperialnym i misyjnym nacionalcatolicismo hiszpańskim?

Wysyłka w przeciągu 1-5 dni roboczych

Więcej szczegółów

Ten produkt nie występuje już w magazynie

28,00 zł brutto

Dodaj do listy życzeń

Więcej informacji

Wstęp do książki autorstwa prof. Jacka Bartyzela:
O narodową prawicę
Na przekór temu, co głosi wieść - nie tyle „gminna", co „medialna" - słowo nacjonalizm nie jest jednoznaczne. Nie ma jednego, zawsze i wszędzie takiego samego nacjonalizmu, lecz była, jest i zapewne pojawi się jeszcze ich wielość. Co więcej, różne ich postaci są sobie wręcz i na każdym niemal punkcie przeciwstawne. Cóż bowiem - poza wzajemną śmiertelną wrogością - łączy na przykład etnocentryczny, rasistowski, populistyczny, marksizujący i terrorystyczny nacjonalizm baskijski, w jego obecnej postaci, z wieloetnicznym, spirytualistycznym, imperialnym i misyjnym nacionalcatolicismo hiszpańskim?
Nie wchodząc w nadmiernie komplikujące sprawę szczegóły przypomnijmy, że we współczesnej historii (a nacjonalizm w ogóle jest zjawiskiem na wskroś nowoczesnym, nie znanym epoce przedrewolucyjnej) idea narodowa wystąpiła w dwu zasadniczych postaciach. Pierwsza chronologicznie z nich - acz nie pod nazwą nacjonalizmu, jeszcze nieznaną - doszła do głosu wraz z rewolucją we Francji 1789 roku i od razu stała się bodaj jedną z jej najważniejszych „narracji" ideologicznych. Pierwsze słowa partytury tej narracji napisał eks-ksiądz renegat, były opat Sièyes w sławnej broszurze: Czym jest stan trzeci?, w której na pytanie czym chce być ów, zidentyfikowany z narodem, stan trzeci, odpowiadał: Wszystkim. Zgodnie z tą zaborczą, wojowniczą i wściekle szowinistyczną ideologią, która dokonywała automatycznej (i nie tylko myślnej) ekskluzji „stanu pierwszego" i „stanu drugiego" z narodu sankiulotów, „patrioci roku II" mordowali wandejskich chłopów, którzy z kolei - zbyt „ciemni", aby pojąć, że aby stać się narodem, trzeba zawrzeć „umowę społeczną" - wołali na polach bitew: „Niech żyje król, precz z narodem". Tenże nacjonalizm rewolucyjny i republikański, druzgocący historyczną wspólnotę narodu stanowego, wieńczonego instytucją monarchy, poniesiony na bagnetach żołnierzy republiki, a potem cesarstwa, na całą Europę pod hasłem: „pokój chatom, wojna pałacom", wywołał nieomal wszędzie dokładnie taką samą, szowinistyczną i zapiekłą reakcję ludowych nacjonalizmów, które namacalnie przekonywały się, że tam, gdzie przejdą kolumny Wielkiej Armii, w największej ilości płoną właśnie chaty. Jak to ujął z wdziękiem subtelnego humanisty poeta Fryderyk Schiller, poniżeni i pobici przez Francuzów Niemcy odpowiedzą, jak odgięta gałązka, uderzająca z wielkim impetem, gdy się ją puści. I, jak wiadomo, słowo stało się ciałem, gdy jadowite strofy piewców Wielkiej Germanii: Arndta, Jahna czy Fichtego militarystyczny, pruski geniusz „Żelaznego Kanclerza" zdołał przekuć na armaty. Ten pierwszy nacjonalizm szerzył się jak płomień po całej Europie (i Ameryce Łacińskiej też, niszcząc tam dorobek cywilizacji hispanidad i lusitanidad) przez wiek XIX. Jego prorokami byli „apostołowie" nowej religii „gminowładztwa", religii, w której LUD utożsamia się z BOGIEM: Michelet, Mazzini, Lelewel; jego „prorokami uzbrojonymi" - kondotierzy Rewolucji: Garibaldi ze swoim „tysiącem czerwonych koszul", Juárez, Mierosławski (ten ostatni, na szczęście, wyjątkowo nieudolny). Kulturowo przez większość stulecia nosił on kostium romantyczny, lecz później „nawrócił się" na pozytywistyczny kult nauki.
Swoją kulminację osiągnął on podczas Konferencji Wersalskiej w Wilsonowskiej idei „samostanowienia narodów". Idea ta, choć nam Polakom też przyniosła doraźnie bezsporne korzyści, miała generalnie rzecz biorąc skutki katastrofalne, „bałkanizując" najpierw Europę, a potem tzw. Trzeci Świat. Zbrodnicze szaleństwo hitlerowskiego rasizmu, międzyplemienne rzezie w niezliczonych krajach Afryki i Azji, „czystki etniczne" w b. Jugosławii, a ostatnio demagogiczny nacjonal-socjalizm multiplikujących się błyskawicznie rozmaitych Chávezów, „Lulów" i Moralesów w Ameryce Łacińskiej - to właśnie „owoce" owej na pozór sprawiedliwej i szlachetnej idei, iż każda narodowość winna mieć własne państwo w granicach swojego zasiedlenia. Tylko co począć, jeśli różne nacje zasiedlają ten sam obszar? Odpowiedź jest oczywista: obcoplemieńców wynarodowić, a jeszcze lepiej wyrżnąć.
Nacjonalizm, o którym tu mowa, nie miał - jak już powiedziano - swojej nazwy, używając takich eufemizmów, jak lud, „wolność, równość, braterstwo", republika, coraz częściej także demokracja. Właściwą nazwę, wciąż mało znaną, nadał mu - stojący „na zewnątrz" niego - francuski pisarz monarchistyczny René Johannet, chrzcząc go mianem nacjonalitaryzmu (co zaraz podchwycili oraz rozwinęli Maurras i Ploncard d`Assac). „Nacjonalitaryzm", krótko mówiąc, to połączenie dwóch rzeczy: demokratycznej zasady suwerenności ludu/narodu w państwie oraz zasady narodowościowej, czyli samostanowienia o sobie każdej nacji, w polityce międzynarodowej. Nie trzeba długo wyjaśniać, że tak rozumiany nacjonalitaryzm jest ideologią na wskroś lewicową, gdyż pierwszą zasadą uderza w wywodzoną z Bożego nadania suwerenność monarszą, drugą zaś jednocześnie w spoistość i „imperiów" i państw wprawdzie „narodowych", ale w tym sensie, że budowanych przez wieki na podłożu wieloetnicznym (czyli de facto wszystkich większych państw europejskich), i w uniwersalizm chrześcijański.
Dopiero u schyłku XIX wieku narodził się - i to już pod własną nazwą - nowy, zupełnie inny, nacjonalizm. Dokładnie: 4 lipca 1892 r., kiedy to francuski pisarz Maurice Barrès opublikował w „Le Figaro" artykuł zatytułowany: Spór nacjonalistów z kosmopolitami. W jego ujęciu nacjonalizm jest niczym innym, jak „partią narodu - państwa", w przeciwieństwie do liberalizmu, który jest „partią praw człowieka" (jednostki) i socjalizmu, który jest „partią klasy" (robotniczej), przeciwstawionej innym klasom. Odtąd, jak mówi Johannet, nacjonalizm „oznacza zwolennika polityki ściśle narodowej".
Wkrótce geniusz Charlesa Maurrasa nadał temu nacjonalizmowi kompletną postać doktrynalną, pod nazwą nacjonalizmu integralnego. Jego esencją jest odrzucenie obu „dogmatów" nacjonalitaryzmu: suwerenności narodu i zasady narodowościowej. Któż zatem jest suwerenem, jeśli nie naród? Tu odpowiedź jest zarazem tradycjonalistyczna i nowoczesna, albowiem suwerenem jest król, ale król - dyktator, który przy pomocy nacjonalistycznej „partii inteligencji" poskramia chaos rewolucji, demokracji i parlamentaryzmu. Nacjonalizm integralny to nic innego, jak suwerenna dyktatura prawdziwego władcy, wyniesionego ponad naród, lecz dzięki temu wyniesieniu jedynie zdolnego rozpoznać prawdziwy interes narodowy, interes całości - oraz kierować się nim, w przeciwieństwie do „wywodzących się z ludu" partii, reprezentujących w najlepszym wypadku jedynie pewne interesy partykularne jakiejś klasy czy grupy. Dodajmy jeszcze, że w następnym pokoleniu oraz w krajach takich, jak Hiszpania Franco czy Portugalia Salazara, ów nacjonalizm integralny Barrèsa, Maurrasa, Bainville`a (a we Włoszech Corradiniego) zdołał oczyścić się także z obecnych w nim wątków pozytywistycznych i neopogańskich (lub agnostycznych) oraz całkowicie zintegrować się z katolickim uniwersalizmem.
Jak na tym tle przedstawia się polska postać nacjonalizmu? Oczywiście, przez cały wiek XIX królował u nas romantyczny, demokratyczny, insurekcyjny, a często rewolucyjny nacjonalitaryzm („patriotyzm starej daty", jak mawiał Dmowski), co było poniekąd usprawiedliwione brakiem niepodległej państwowości oraz naturalnym pragnieniem „wybicia się" na nią. Atoli również i wczesna postać Narodowej (bądź co bądź) Demokracji aż tak bardzo się od niego nie różniła, pomimo krytyki (post)insurekcyjnej tromtadracji. „Ojciec - założyciel" ruchu narodowego - Jan Ludwik Popławski - rozgraniczał ostro „naród chłopski" od „narodu pańskiego" oraz stawiał „nade wszystko interesy ludu", opierając się na „jego poczuciu plemienności". Również młodemu Dmowskiego zdarzało się wyrażać uznanie dla rewolucji francuskiej i jej, jak mniemał, „zasług" dla wytworzenia się nowoczesnego narodu. Lecz, na szczęście, Dmowski się ciągle rozwijał, a jego autorytet był w obozie narodowym tak silny, że obóz ten szedł prawie w całości za jego wewnętrznym rozwojem. Myśl Dmowskiego kulminowała tedy, jak wiadomo, w syntezie narodowo - katolickiej i w idei rządów narodowej elity, a wszystko to na podłożu cywilizacji klasyczno - chrześcijańskiej, nazywanej przezeń rzymską.
Swoją prawicową, katolicką i tradycjonalistyczną dojrzałość nacjonalizm polski osiągnął więc w latach 30. ubiegłego wieku, zarówno pośród „młodej endecji", jak w odłamie „ABC" Obozu Narodowo-Radykalnego (z jego pięknym „dalszym ciągiem" polskiej Wandei, której najbardziej heroiczne karty zapisali żołnierze Narodowych Sił Zbrojnych), a w okresie wojennym również w środowisku „Sztuki i Narodu". Jędrzej Giertych pisał o powinowactwie z Action Française, Salazarem i hiszpańskimi karlistami, Tadeusz Bielecki zamyślał o „bloku łacińskim", Adam Doboszyński rozwijał wprost „antynacjonalitarną" ideę Wielkiego Narodu, Andrzej Trzebiński poszukiwał „złotego szczytu" pomiędzy indywidualizmem a totalizmem, a najdalej bodaj szedł Karol Stefan Frycz, który rehabilitował średniowieczną, uniwersalistyczną ideę Świętego Cesarstwa. Dodajmy, że niejeden znak na niebie i na ziemi wskazywał na rychłe zakończenie „orientacyjnego" sporu dwóch wielkich obozów patriotycznych: narodowego i niepodległościowego, a nacjonalizm nowego typu - „państwowy" i nawet „imperialny" - znajdował sobie naturalne podłoże zarówno u spadkobierców marszałka Piłsudskiego („nacjonaliści legionowi"), jak w środowiskach konserwatywnych i monarchistycznych.
Niestety, potem wraz z nieszczęściem ogólnonarodowym, w postaci okupacji niemieckiej i sowieckiej, a następnie komunistycznej, było coraz gorzej. Tam, gdzie płoną lasy, nikt nie ma czasu i sił, by pielęgnować róże narodowej metapolityki. Pozbawieni większości przywódców, zamordowanych lub wyniszczonych obozami i więzieniem, narodowcy (w kraju) powoli stawali się drobnymi, skostniałymi „kapliczkami", skupionymi wokół trzecio- i czwartorzędnych epigonów przedwojennych Zarządów i Komitetów Głównych. Na emigracji większość dopasowała się do obowiązującego w „wolnym świecie" atlantyckiego, demoliberalnego image`u, ta zaś mniejszość, która nie chciała się z tym pogodzić, popadała w iluzje równoprawnego „sojuszu z Rosją" (grupa „Horyzontów"). Dramatu więdnięcia nie mogła powstrzymać ani interesująca publicystyka Wojciecha Wasiutyńskiego na emigracji, ani wysiłek Wiesława Chrzanowskiego w kraju doprowadzenia do końca syntezy idei narodowej z katolicyzmem, ani odwaga grup konspiracyjnych i samokształceniowych w rodzaju Ligi Narodowo-Demokratycznej. Do tego dochodził jeszcze złowrogi cień rzucany przez koncesjonowaną, uprawiającą pseudorealistyczną kolaborację, grupę PAX-u, której styl uprawiania polityki straszliwie zdemoralizował kilka pokoleń działaczy; potem zaś jeszcze gorsze zjawisko - powiedzmy to wprost - ubeckiej dywersji, na którą niejeden narodowiec dał się nabrać, w postaci grup „narodowo-komunistycznych" typu Zjednoczenie Patriotyczne „Grunwald". Godzina prawdy wybiła po 1989 roku, kiedy to okazało się, że „obóz narodowy" to groteskowa menażeria kilkunastu partyjek, samoośmieszających się kłótniami o partyjny „legitymizm", przesiąknięty dawną komunistyczną agenturą, obsesjonatami publikującymi po Internecie różne listy „Żydów" i „masonów" (piszący te słowa też ma zaszczyt być zaliczonym do obu kategorii, jako „dywersant" i „polonofob") oraz narodowo-socjalistycznymi obrońcami PGR-ów i PRL-owskiego ciężkiego przemysłu. Niestety, nie jest wymysłem „liberalnych mediów" ta przykra prawda, że „różowa (pseudo)endecja" rozmaitych Bryczkowskich, Tejkowskich, tych wszystkich „Ojczyzn" i „Frontów", znalazła sobie ujście w Samoobronie pod wodzą „towarzysza Kleona" naszych czasów.
Pora, aby na tak zarysowanym tle umieścić postać autora niniejszej książki. Dobrze się składa, że dr Krzysztof Kawęcki zdecydował się zamieścić swoje teksty, zarówno publicystyczne jak naukowe, pochodzące z różnych okresów jego autorskiej i politycznej aktywności. Pozwala to Czytelnikowi prześledzić jego wewnętrzny rozwój intelektualny w kontekście czasów i zdarzeń, w których przyszło mu aktywnie żyć: od „schyłkowej komuny" okresu stanu wojennego, poprzez „gorączkę czasów przełomu", po nasze dni. Najpierw widzimy zatem młodego człowieka, który odkrywa z entuzjazmem myśl narodowych klasyków: Dmowskiego Doboszyńskiego czy historiozofię Feliksa Konecznego i przeżywa heroiczną tradycję narodowego, antykomunistycznego ruchu oporu, „żołnierzy wyklętych" z NSZ czy NZW. Owocem tego etapu jest coś, co można by nazwać obroną ideologicznej ortodoksji Obozu Narodowego w konfrontacji z „obrzydliwością spustoszenia" sprawianą przez „polrealistycznych" kolaborantów komunistycznego reżimu, ale również z bardzo krytycznie wówczas postrzeganymi i nie mieszczącymi się w owej „ortodoksji" próbami poszukiwania nowych dróg myśli narodowej i prawicowej, podejmowanymi na przykład przez Ruch Młodej Polski.
Zarówno jednak wrodzony zmysł krytycznej obserwacji środowiska, w którym jest mocno osadzony, jak chłonność na prądy dochodzące ze świata, spoza „endeckiego getta", sprawiają, że dojrzewa gotowość i zdolność do „krytycznej rewizji", to znaczy takiej, która dochowując wierności wszystkiemu, co stanowi niekwestionowany dorobek czcigodnej tradycji własnego obozu, odkrywa konieczność jego adaptacji do nowych warunków, zarówno polskich, jak ogólnocywilizacyjnych, europejskich. Z jednej strony, jasne dostrzeżenie degrengolady zakiśniętego w „talmudyzmie" (przed którym przestrzegał Dmowski!) środowiska i nasycenia go lewicowymi populistami, z drugiej - odkrycie dynamiki nowej prawicy narodowej na Zachodzie, jak również nowego frontu walki idei w zinfiltrowanym przez modernizm i lewicowy progresizm Kościele, walki o ocalenie świętego depozytu Wiary, skłaniają do szukania nowych pozycji, poza wąsko pojętymi ramami „obozu" czy tym bardziej „stronnictwa" narodowego. Tak rodzi się idea nacjonalizmu, któremu nieobcy jest uniwersalizm chrześcijański i europejski (w sensie Europy Ojczyzn), nacjonalizmu, który dostrzega, że dzisiaj walka toczy się nie tylko wewnątrz poszczególnych państw, ale o ocalenie całej Europy, całej tradycji zachodniej i łacińskiej, przed wrogami wewnętrznymi i zewnętrznymi. Być dzisiaj nacjonalistą, to także troszczyć się o to czy hordy islamistów podbiją Hiszpanię lub Włochy, czy oszalałym eurokratom z Brukseli uda się zamordować swoimi paragrafami europejskie narody i rodziny. Dlatego Kawęcki zdaje się mówić nam: „nacjonalizm tak", ale tylko tradycjonalistyczny, konserwatywny i oczywiście chrześcijański. Biada nam, jeśliby ideą narodową mieli na powrót zawłaszczyć nacjonalitarni „przyjaciele ludu", lewicowi „obrońcy" przywilejów socjalnych, jednym słowem: późne wnuki Rewolucji, których od innych populistów różni tylko to, że pod słowem „globalista" widzą eufemizm zakazanego przez „polityczną poprawność" słowa „Żyd". A zatem, nie „nacjonalizm etniczny", demokratyczny i socjalizujący, lecz tylko prawica narodowa. Lecz jednocześnie prawica ta musi być właśnie narodowa, ponieważ bez narodu liberalna „żona" może zawsze wziąć, jak pisał Dmowski, konserwatywnego „męża" pod pantofel i poprowadzić go z Okopów Św. Trójcy do kahału. Ta anty-socjalistyczna i nie-liberalna (acz ceniąca sobie wielce prawdziwą wolność, tę wolność, którą - jak mówił hiszpański Karol VII - jest córą Ewangelii, w przeciwieństwie do liberalizmu, dziecka reformacji), tradycjonalistyczna prawica narodowa musi być zarazem „zamknięta", w sensie marmurowej twardości doktrynalnej Kontrrewolucji, jak i „otwarta" na wszystkich, którzy przychodzą do niej skądkolwiek, pod warunkiem że z dobrą wolą i wiarą; przychodzą po to, aby walczyć o Wielką Polskę, na „okopach Zachodu" i z Krzyżem w dłoni.
Zapewne przez skromność dr Kawęcki nie wspomina w swojej książce, że przed kilku laty był współaktorem (wraz z Leszkiem Moczulskim, twórcą i przewodniczącym Konfederacji Polski Niepodległej) symbolicznego aktu pojednania narodowców i piłsudczyków na Moście Poniatowskiego. W miejscu, które przywołuje pamięć krwi polskiej, przelanej obficie przez politycznych partyzantów dwóch szkół patriotycznego myślenia i akcji, tak tragicznie skłóconych. Oczywiście, zawsze jest obawa, że akty tego rodzaju pozostaną bezowocne, a nawet zwyczajnie niezauważone i zapomniane. Lecz przypomnijmy, że trzeba było czekać ćwierć wieku, żeby we Francji mógł zaowocować - w postaci Frontu Narodowego, jedynej dziś w tym kraju ostoi cywilizacji chrześcijańskiej, zdolnej ocalić Francję w godzinie ostatecznej próby przed staniem się Republiką Islamską - podobny gest pojednania dwóch, równie tragicznie zwaśnionych, szkół patriotów w tym kraju: „marechalistów" i „gaullistów", wykonany przez przywódcę Action Française Maurice`a Pujo i legendarnego bohatera Résistance, płk. Rémy. Zawsze bowiem, w najtrudniejszych nawet warunkach, pozostaje Nadzieja. Nadzieja dla Polski, dla Europy, dla Chrześcijaństwa. „Nie masz" - mawiał pan Zagłoba - „takowych terminów", z których nie można by się wydostać, przy „boskich auxiliach". Trzeba jedynie nie ustawać w służbie Dobru. Natomiast dla zwycięstwa Zła wystarczy, aby ludzie dobrzy nic nie robili.

Krzysztof Kawęcki, Płomień nadziei, ISBN 978-83-60673-03-4, Arta, Biała Podlaska 2013, format: 145x 205, ss. 184, oprawa miękka

Opinie

Na razie nie dodano żadnej recenzji.

Napisz opinię

Płomień nadziei

Płomień nadziei

Wstęp do książki autorstwa prof. Jacka Bartyzela:
O narodową prawicę
Na przekór temu, co głosi wieść - nie tyle „gminna", co „medialna" - słowo nacjonalizm nie jest jednoznaczne. Nie ma jednego, zawsze i wszędzie takiego samego nacjonalizmu, lecz była, jest i zapewne pojawi się jeszcze ich wielość. Co więcej, różne ich postaci są sobie wręcz i na każdym niemal punkcie przeciwstawne. Cóż bowiem - poza wzajemną śmiertelną wrogością - łączy na przykład etnocentryczny, rasistowski, populistyczny, marksizujący i terrorystyczny nacjonalizm baskijski, w jego obecnej postaci, z wieloetnicznym, spirytualistycznym, imperialnym i misyjnym nacionalcatolicismo hiszpańskim?

Copyright © 2024 Fundacja Servire Veritati Instytut Edukacji Narodowej. Wykonanie: Nazwa.pl